piątek, 27 marca 2015

Jaka jestem?

Pogoda w dalszym ciągu zaspokaja moje wymagania. Wreszcie pożegnałam zimowe kurtki oraz wyjęłam z szafy wiosenny płaszcz, w którym mogę poczuć się co najmniej jak adwokat lub siostra zakonna. Nie chcę chwalić dnia przed zachodem Słońca, ale moje postanowienie z poprzedniego posta na razie trzyma się bardzo dobrze. Udało mi się wykrzesać z siebie na tyle energii, żeby wykupić karnet na siłownię. Ba, nawet zawitałam tam cztery razy. Cieszyłam się jak z moich spalonych kalorii i kilkukilometrowych biegów dopóki wczoraj w tramwaju nie przeczytałam o ponad dziewięćdziesięcioletniej, która pielgrzymując pieszo pokonała 1200 kilometrów. Stwierdziłam wtedy, że chyba ze mną jest dość słabo. Mój #fit styl życia porzuciłam jednak ostatnio z okazji urodzin mojego kolegi z uczelni. Jednak gdy tak o tym myślę to przecież w sumie mogę podciągnąć taniec pod aktywność fizyczną... Jedno jest natomiast pewne. Dzisiaj nie będzie żadnej siłowni, czas na umycie okien. 

Ostatnio zaczęłam dostrzegać jak dziwną osobą jestem. Nie chcę określać siebie jako zwariowanej, bo mam wrażenie, że każdy tak teraz o sobie myśli. Postanowiłam jednak poruszyć ten temat tutaj i opowiedzieć o paru rzeczach, które wywołują zdziwienie na twarzy znajomych gdy się o tym dowiadują. Zapewne osoby, które mnie znają nie znajdą tutaj niczego nowego, ale może jest jakaś garstka ludzi, których może nie koniecznie to zainteresuje, ale chociaż rozbawi. 

1. ZAWSZE BĘDĘ ZA MŁODA

Zaczęłam chodzić do szkoły w wieku sześciu lat. Kilkanaście lat temu nikt jeszcze nie myślał o ustawie dotyczącej sześciolatków. Po wielu problemach oraz wizytach u psychologów spełniło się życzenie moich rodziców i zostałam wpisana na listę klasy 1B. Będąc młodszą nigdy nie odczuwałam tej różnicy wieku. Mentalnie od zawsze jestem rocznikiem 95', wręcz paradoksalnie uważam moich rówieśników za mniej dojrzałych. Gdy byłam w drugiej liceum nastał szał osiemnastek, pierwszego legalnego piwa, kursów na prawo jazdy. Czułam się dzieckiem. Dopiero gdy część moich znajomych zdążyła już skończyć 19 lat, tydzień przed maturą, wreszcie osiągnęłam pełnoletność. Od bliskich słyszałam wtedy - "Boże, Trojan ma już osiemnastkę, my naprawdę się starzejemy". Myślałam, że 24. kwietnia 2014 będzie dla mnie końcem utrapień. Wcześniej słyszałam, że wejście gdzieś jest 18+, teraz oczami wyobraźni widzę wszędzie tabliczki 19+. Pociesza mnie tylko jedna myśl, że kiedyś to wszyscy będą za starzy, a ja wciąż będę młoda :)

2. KETCHUP? TAK. CHLEB? NIE.

Zapewne każdy ma jakieś dziwne nawyki żywieniowe. Ja także. Myślę, że gdy napiszę, że nienawidzę (naprawdę, całym sercem) wątróbki to nikogo to nie zdziwi. Grono takich osób jest dość spore. Jednak gdy zacznę mówić, że ze szpinakiem także się nie lubię, ludzie zaczynają powoli wytrzeszczać oczy. Nienawiść do niego odbija się niestety na moim zdrowiu - jak powszechnie wiadomo szpinak jest ogromnym dostarczycielem żelaza do organizmu. Dopiero ostatnio, po kilkunastu latach postanowiłam się przełamać. Aktualnie przemycam go miksując z owocami, a mój organizm mi za to dziękuje. Jednak miłością nazwać tego nie mogę. Przechodząc do rzeczy nieco dziwniejszych, ba, nawet wręcz zastanawiających - nie jestem zwolenniczką chleba. Moja awersja do niego jest tak duża, że gdy byłam mniejsza to moja mama, abym go trochę zjadła, przemycała mi go w jajecznicy (okej, dalej czasami to robi…). Natomiast ketchup? Potrafię go dodać do wszystkiego. Gdy dostaję na obiad gołąbka, nie dość, że rezygnuję z kapusty, to dodaję do niego solidną ilość ketchupu w wyniku czego powstaje papka. Nie wygląda to jak z MasterChefa, ale za to jak moje kubki smakowe to uwielbiają!

3. POTENCJALNE ZAKUPY

Jestem wręcz uzależniona od przeglądania przeróżnych stron internetowych z ubraniami oraz zapisywania ich z przekonaniem "kiedyś to kupię". Oczywiście 99% tych rzeczy nigdy nie zobaczy mojej szafy. Nawet gdy są już na obłędnej przecenie znajdę jakiś argument przeciw i powstrzymam się od ich zakupu. Natomiast następnie stwierdzę, że jednak muszę to mieć gdy już widnieje na stronie sklepu napis out of stock. Gdy mam chwilę czasu i nie gram w The Sims 4 to mam otwarte milion kart z coraz to dziwniejszymi ubraniami. Lecz paradoksalnie o wiele bardziej wolę kupić coś po prostu w galerii handlowej. Taki też jest mój najczęstszy argument przeciwko zamówieniu czegoś z Internetu - "za kwotę przesyłki mogę mieć jedną bluzkę więcej". Kobiety…

Lista rzeczy, które robię "dziwnie" ciągnie się w nieskończoność, natomiast mój czas wolny pomału dobiega końca. Mimo że bardzo nie chcę muszę podnieść swoje cztery litery, wyjść na zewnątrz i załatwić (jak zwykle na ostatnią chwilę) pieczątkę do legitymacji studenckiej.


sobota, 21 marca 2015

Wstyd i hańba

Wiosna, wiosna, wreszcie wiosna! Po prawie trzech tygodniach milczenia stwierdziłam, że post sam się nie napisze. Zainspirowała mnie do tego chyba pogoda za oknem. Gdyby taka mogła być codziennie... Lecz dobrą, wręcz fenomenalną wiadomością jest to, że dzisiaj zaczęła się kalendarzowa wiosna. Nigdy (zapewne jak większość osób) nie zrozumiem dlaczego te zimne miesiące tyle trwają, a te, w których można z powodzeniem egzystować mijają w mgnieniu oka. Widząc świecące na oknem Słońce postanowiłam w końcu zacząć żyć, pomału wybudzam się ze snu zimowego. Ostatnie tygodnie zleciały bardzo standardowo - uczelnia, sen i jedzenie. Jedynym ich urozmaiceniem był zakup gry The Sims 4. Moja obecna obsesja, która o mały włos nie skończyła się już na samym początku. Po pierwszym włączeniu gry stwierdziłam, że świetnym pomysłem jest zmiana ustawień jakości obrazu - z niskiej na bardzo wysoką. Skutek? Gra po raz kolejny nie chciała się włączyć, tym samym nie miałam jak przywrócić ustawień fabrycznych. Po kilkunastu godzinach siedzenia nad tym i spróbowaniu praktycznie wszystkiego, wpadłam na pomysł stworzenia nowego konta na swoim laptopie i odtworzenia ich tam. Na całe szczęście podziałało. Jak do tej pory idzie mi całkiem nieźle - w każdej poprzedniej części moimi najlepszymi przyjaciółmi były kody. Teraz twardo gram bez na pozór niezastąpionego motherlode.


Jednak nie samym wirtualnym światem człowiek żyje. Ja np. żyję także wyzwaniami. Jedne z nich właśnie niedawno się zaczęło. Nie będę o tym na razie pisać i zapeszać, ale możecie być pewni, że niebawem usłyszycie o fantastycznej piątce z Krakowa :) A przynajmniej taką mam nadzieję. Korzystając także z tego, że wszystko budzi się do życia, ja postanowiłam obudzić się do ... sportu. Każdy kto czytał posta o mojej utracie kilogramów wie, że mimo tego wszystkiego, typem sportowca nie jestem. Stwierdziłam zatem, że wiosna oraz zaledwie parę miesięcy do wakacji to świetny czas, aby zacząć coś z tym robić i przekonywać się do aktywności fizycznej. Jak wiadomo w grupie raźniej, zaczyna ktoś ze mną? Jeśli nie skończy się to słomianym zapałem to możecie być pewni, że temat ten poruszę tutaj jeszcze nie raz :) 


Na razie stwierdziłam, że do sportu trzeba się przygotować. Nie mówię tutaj bynajmniej o rozgrzewce, lecz o skompletowaniu garderoby. Typowa kobieta. Na szczęście nie jest to mój pierwszy zryw do aktywności i część rzeczy już kurzy się od jakiegoś czasu w zakamarkach szafy. Potraktujcie to z dystansem, bez jadu. Odrobina humoru nikomu jeszcze nie zaszkodziła ;) Cały dzień wydaje mi się, że jest niedziela. Jednak to tylko sobota i jutro można się jeszcze wyspać. Chociaż ostatni konkurs pucharu świata w skokach narciarskich w sezonie o godzinie dziesiątej zwiastuje wczesną pobudkę. Wyjdzie w praniu. 


Przypominam o obserwowaniu mnie na Instagramie, polubieniu na Facebooku oraz o zadawaniu pytań tutaj :)



poniedziałek, 2 marca 2015

Zmiany zmiany

Znowu nie było mnie ponad tydzień. Nie było to w 100% spowodowane brakiem czasu, przyznaję się bez bicia, natomiast codziennie twierdziłam, że za mało się w moim życiu dzieje, aby o tym pisać. Początek poprzedniego tygodnia spędziłam na uczelni oglądając filmy Andrzeja Fidyka, a następnie słuchałam od niego samego opowieści zza kulis. Mimo, że po piętnastu godzinach byłam już zmęczona oraz przytłoczona, to ani trochę nie żałuję, że wybrałam akurat ten przedmiot. Reżyser ten, jako osoba, bardzo mi zaimponował - przede wszystkim odwagą oraz kreatywnością. Nie każdy potrafiłby w tak ciekawy sposób oddać to co dzieje się w najodleglejszych zakątkach świata, o których większość z nas nie ma nawet pojęcia. Jednak zmęczenie zmęczeniem, lecz na selfie zawsze się znajdzie czas.  

Niczym przejdę do sedna sprawy, o której chciałam napisać, muszę polecić jedno miejsce. Jak wiadomo studia to już nie liceum i naprawdę bardzo rzadko się zdarza (przynajmniej mi), żebym w danym dniu miała jedne zajęcia po drugich. Szczególnie teraz, w semestrze letnim, potrafię zaczynać o godzinie ósmej, a kończyć dwanaście godzin później. Pomiędzy zajęciami następują, krótsze lub dłuższe, przerwy. To właśnie podczas jednej z nich postanowiliśmy przetestować restaurację Kamo na ulicy Czystej. Byłam tym bardzo podekscytowana, ponieważ wszystko co było mi dane próbować z azjatyckich smaków to sushi oraz typowy chińczyk zamawiany wieczorami do domu. Kamo zaskoczyło mnie bardzo, ale to bardzo pozytywnie. Oprócz smaku potraw, które zamówiliśmy, zwróciłam uwagę także na idealnych rozmiarów porcje (gdyby nie to, że wcześniej byliśmy na ciastku, z powodzeniem zmieściłabym jeszcze deser). Kolejnym plusem jest wystrój oraz muzyka, nowocześnie, lecz bez zbytniej przesady. Polecamy!


Teraz już z czystym sumieniem mogę przejść do tego, od czego pochodzi dzisiejszy tytuł. Ludzie, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że uwielbiam wszelkiego rodzaju zmiany. Aktualnie ograniczam zmiany w moim wyglądzie, ponieważ zapuszczam usilnie włosy. Dlatego też zostało mi tylko przestawianie, zmienianie mebli i dopieszczanie każdego szczegółu. Sypialnia, którą widać na poniższych zdjęciach była zawsze pełna brązowym, prostych mebli z Ikei. Jednak pomimo mojego uwielbienia do ciemnych kolorów, a szczególnie czerni, zawsze najlepiej czułam się w jasnych pomieszczeniach. Postanowiłam więc coś zmienić. Jako że fundusze nie pozwalały mi na zakupowe szaleństwo postanowiłam wykorzystać inne meble, które już posiadałam. Dało to taki efekt jaki widać poniżej. Aby nie było zbyt sterylnie postanowiłam przełamać sterylną biel dodatkami oraz czarnym, metalowym wieszakiem, pełnym ubrań, które zdecydowanie jasne nie są. Do tego zrobiłam to co chciałam zrobić odkąd pamiętam - obkleiłam część ściany zdjęciami. Efekt? Dokładnie taki jaki chciałam uzyskać. Mimo że całe wnętrze nie ma z pewnością jakiś wyższych wartości artystycznych, nad którymi zachwycali by się architekci, czuję się w nim bardzo dobrze. Spełniło się w jakieś części moje marzenie, które miała chyba każda mała dziewczynka - choć przez chwilę mogę poczuć się księżniczką, mimo moich lat. 






sobota, 21 lutego 2015

Za górami za lasami

Tak jak wspominałam (i domyślałam się) wcześniej, zaplanowany trzydniowy wyjazd do Wrocławia nie wypalił. Dlatego też wylądowaliśmy na końcu świata, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą, w środku Bieszczad, we wsi, od której najbliższe miasto oddalone jest o niecałą godzinę drogi. Gdy tam powracam tylko jedno jest pewne - że wrócę kilka kilogramów cięższa. Tym razem nadarzyła się okazja do świętowania. Moja najcudowniejsza na świecie chrześnica skończyła wczoraj 3 latka!


Moja mama jest osobą, która bardzo długo nie mogła się przekonać do sushi. Pamiętam widok jej grymasu na twarzy gdy kolejny raz prosiłam ją, abyśmy poszły na obiad do japońskiej restauracji. Teraz już nie mam takiego problemu, po kilku latach to od niej samej wychodzi ta inicjatywa. Również parę miesięcy temu postanowiła sama spróbować odtworzyć je w domu. Robi to tak dobrze, że również z okazji urodzin Emilki postawiła na odrobinę egzotyki. Wystarczyło parę godzin i poniższe talerze były puste. Nie ma nic lepszego niż urozmaicenie zwykłego schabowego :)


Pogoda sprzyjała wdychaniu świeżego powietrza. Była to miła odmiana, tym bardziej, że w Krakowie ostatnio smog nie daje za wygraną. Niestety mimo wszystko w powietrzu czuło się, że jest się w górach oraz że to jeszcze nie wiosna, a dopiero luty. Na zdjęciu poniżej widać jeszcze ostatni śnieg. Szczerze mówiąc myślałam, że będzie go trochę więcej. Lubię ciepło, ale bardzo chętnie wróciłabym do dzieciństwa i pojeździła na workach ze słomą. Nie wiem czy kiedyś próbowaliście, ale jest to zupełnie inna (lepsza!) bajka niż jeżdżenie na o wiele bardziej popularnym jabłuszku czy też sankach.


Po trzech dniach leżenia na kanapie, bawienia się z dziećmi oraz jedzenia, jedzenia i jeszcze raz jedzenia niestety trzeba było wracać do rzeczywistości. Dni wolne nie będą się ciągnąć w nieskończoność. Z drugiej strony też nie jestem przystosowana do takiego życia na dłuższą metę, jestem przyzwyczajona do miast, mnóstwa możliwości oraz ludzi. Jednak jedno jest pewne - teraz przede mną kolejne długie tygodnie (albo nawet i miesiące) tęsknoty za tym małym szkrabem ze zdjęć - za jego humorami, napadami płaczu i najsłodszym uśmiechem na świecie. Kraków natomiast zaskoczył nas dzisiaj świetną pogodą. Bezchmurne niebo oraz kilkanaście stopni na termometrze to to na co czekałam przez całą zimę. Mam ogromną nadzieję, że już nie zaskoczy mnie śnieg i teraz z dnia na dzień będzie coraz cieplej. Nie mogę doczekać się już odłożenia na dno szafy płaszczy oraz szalików. Niby coś tak błahego, a od razu człowiek się będzie lepiej czuł! 


Po raz kolejny zachęcam do polubienia mnie tutaj, zadawania pytań tutaj, odwiedzenia mnie tutaj oraz obserwowania tutaj :)



wtorek, 17 lutego 2015

Wielka metamorfoza

Dzisiaj, korzystając z dnia wolnego postanowiłam wykonać wszystkie zaległe rzeczy. Podczas wystawiania na sprzedaż starych ubrań wpadłam na pomysł, aby poruszyć dzisiaj dość ciężki dla mnie temat jakim jest waga. Odkąd pamiętam miałam jej wahania. Jako niemowlę byłam bardzo grubym dzieckiem (dlatego też zaczęłam chodzić gdy miałam ponad 1.5 roku dopiero). Następnie moje kilogramy wyglądały jak wykres paraboli. Raz byłam szczupła, a zaraz potem przybywało mi tłuszczu tu i ówdzie. Jednak w okresie gimnazjum/liceum unormowało się to. Nie byłam nadzwyczajnie szczupła, lecz nie byłam także osobą otyłą. Pogodziłam się z tym, że nie dla mnie rozmiar 36 oraz płaski brzuch. Jadłam co chciałam, nie przejmując się dodatkowymi kilogramami. Tłumaczyłam to sobie tym, że dwóch kilo więcej po prostu nie widać. Zawsze miałam do wszystkiego słomiany zapał i dlatego też każda moja próba diety kończyła się niepowodzeniem. Tak też docieramy do punktu kulminacyjnego jakim była jesień 2013. Przeżywałam wtedy dość ciężki okres i wszystkie swoje smutki po prostu zajadałam. Jako że widziałam siebie codziennie w lustrze nie zauważyłam jak bardzo zmieniło się moje ciało. Wyglądałam wtedy tak jak na poniższym zdjęciu. Przy 175 centymetrach wzrostu ważyłam 67 kilogramów.


Jednak nie miałam siły, aby coś z tym zrobić. Wszystko zmieniło się w poprzednie ferie gdy wyjechałam i przez kilkanaście dni byłam zbyt pochłonięta zwiedzaniem, żeby myśleć o jedzeniu. Kilometry spacerów dziennie oraz zdecydowanie mniej kalorycznych potraw dały pierwsze efekty. Mimo, że waga ledwo drgnęła ja czułam się zdecydowanie lżej i lepiej. Wtedy nastąpił też punkt przełomowy - stwierdziłam, że może jednak mi się uda. Postanowiłam zacząć jeść zdrowiej oraz zacząć się ruszać. Jednak nie ćwiczyłam w jakiś imponujący sposób, po prostu tego nie lubię. Starałam się regularnie jedynie robić brzuszki i przysiady, jak najwięcej chodzić. Próbowałam także ograniczyć słodycze (teraz weszło mi to w nawyk, potrafię przejść obok nich obojętnie), jeść po prostu zdrowiej oraz co najważniejsze - nie podjadać. Tak też bez zbędnego wysiłku do wakacji moja waga pokazywała 64 kg, jednak ja wciąż czułam się źle. Wiedziałam, że mogę więcej. A wyglądałam oto tak.


Od października w ramach wuefu zaczęłam też regularnie chodzić na basen - nie jestem w stanie powiedzieć w jak dużej mierze przyczyniło się do mojego aktualnego wyglądu, wiem natomiast, że coś to na pewno dało. Tak naprawdę właśnie początek studiów okazał się przełomowy w moim dążeniu do samoakceptacji. Nowi ludzie, chęć dobrego startu na uczelni pochłonęła mnie tak bardzo, że zaczęłam jeść kompletne posiłki, a nie zapychałam się niepotrzebnymi rzeczami. Przekonałam się także do wody mineralnej oraz przestałam słodzić herbatę. Waga zaczęła spadać sama, z dnia na dzień. Zaczęłam być w końcu w 100% szczęśliwa. Gdy pokonałam granicę 60 kilogramów unosiłam się metr nad ziemią. 


Aktualnie ważę 57 kilogramów (przynajmniej tak było tydzień temu). Podobną liczbę widziałam wchodząc na wagę w pierwszej gimnazjum. Tylko wtedy miałam 11 centymetrów wzrostu mniej. Mogę powiedzieć, że tak, teraz jestem szczęśliwa. Wiem, że do wyglądu aniołków VS jeszcze trochę mi brakuje, ale nikt nie jest idealny. Teraz staram się wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii, aby zacząć ćwiczyć. Ostatnio brak wolnego czasu tłumaczyłam sobie nauką do sesji. Jednak sesja się skończyła, a mi brakuje argumentów. Czas chyba rzeczywiście zacząć coś robić. 


Tak jak wspominałam na początku napisanie tego wszystkiego, przyznanie się do tej walki jest dla mnie bardzo trudne. Jednak zrobiłam to z dwóch powodów. Po pierwsze, aby wreszcie wydusić z siebie to wszystko oraz aby pokazać innym, walczącym tak jak ja, że naprawdę się da. Wiem, że ten post nie zawiera złotego środka na zgubienie dodatkowych kilogramów, ani świetnej diety. Zawiera on jednak prawdziwą historię. Chcieć to móc i każdy kto znajdzie w sobie choć odrobinę silnej woli może zrobić wszystko. Jeśli masz podobny problem do mojego, a brak Ci wystarczającego impulsu do działania to pomyśl o kimś kto jest dla Ciebie najważniejszy. Ja tak zrobiłam, pomyślałam o tym, że o wiele przyjemniej jest mieć dziewczynę, która nie jest oblana tłuszczem. I podziałało.


Jednak chciałam tylko zaznaczyć, że jest minus zgubienia 10 kilogramów i zejścia z rozmiaru 40 (czasami 42 w krytycznych momentach) na 36, w porywach 38. Mianowicie cała szafa do wymiany :) W niektóre spodnie zmieściłabym się dwa razy, a klasyczne podkoszulki, które kiedyś były dopasowane teraz na mnie wiszą. Dlatego też wystawiłam dzisiaj na Vinted kolejną porcję ubrań, które po prostu są już na mnie za małe. Jeśli chcesz zobaczyć, zapraszam tutaj.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Dajcie wakacje!

Jeszcze tydzień temu marzyłam o spaniu do południa i słodkim lenistwie. Jednak gdy moje pragnienie już się ziściły okazało się dzisiaj, że mam problem ze snem. Od wczesnego poranka jedyną namiastką snu było przewracanie się z boku na bok pod ciepłą kołdrą. Do południa dzień upłynął mi na pisaniu CV (to na razie tajemnica, ale trzymajcie kciuki i tak!). Równocześnie próbowałam zmobilizować się do wystawienia kolejnej części ubrań na Vinted, ponieważ studentowi każdy grosz jest potrzebny, jednak na razie plan pozostaje w fazie spoczynku. Jak widać poniżej jedyne co byłam w stanie zrobić to pouśmiechać się do telefonu... :)


Jako że już jestem na 100% pewna, że misja: sesja zakończyła się powodzeniem należało to poświętować. Tak też wybrałam się dzisiaj z mamą do jednego z moich ulubionych miejsc (o którym z resztą już kiedyś tutaj wspominałam), do Dyni na ulicy Krupniczej. Zazwyczaj decyduję się tam na sałatki, natomiast dzisiaj postanowiłam spróbować czegoś innego, tak też wybór padł na rybę. Polecam, zadowoliła ona moje kubki smakowe :)


Po zjedzeniu obiadu byłam umówiona z przyjaciółką. Napisałam do niej wiadomość, o której będzie. Niestety okazało się, że ktoś tutaj się nie zna na zegarku i nie wie, że wyjechać ze wsi pod Krakowem o 15:50 gdy jest się umówionym na 16:00 w centrum Krakowa to nie jest dobre rozwiązanie... Postanowiłam zająć ten czas wolny wstępując do księgarni. Nie wyszłam z pustymi rękami, kupiłam poniższą książkę, której autorem jest człowiek, któremu Tesco w dużej mierze zawdzięcza swoją potęgę. Na razie jestem dopiero po kilkudziesięciu stronach, lecz zapowiada się bardzo obiecująco.



Ferie feriami, ale do wakacji coraz bliżej. Jestem osobą, która uwielbia myśleć oraz planować wszystko naprzód. W związku z tym połowa lutego to najwyższy czas, aby zacząć myśleć o zagospodarowaniu trzech miesięcy wolnego czasu. Dlatego też dzisiejsze popołudnie spędziłyśmy obie szukając przystępnych ofert za dobrą cenę. Co z tego wyjdzie to nie wiadomo, bo zgrać i dogodzić większej ilości osób to sprawa prawie niemożliwa. Wiem to z doświadczenia, bo to ja prawie zawsze jestem nadgorliwa i zabieram się za organizację czegoś :) Jutrzejszy dzień zapowiada się na jeden z najnudniejszych w tym roku - wszyscy albo już wyjechali, albo wyjeżdżają jutro rano i tak oto ja zostaję na kanapie jedynie z moją czworonożną przyjaciółką.


sobota, 14 lutego 2015

Wracam!

Powróciłam do świata żywych! Dwa poprzednie tygodnie spędziłam na nauce lub na zamartwianiu się tym, że nie zdam... Nieważne czy był to poranek czy środek nocy, każdą wolną chwilę starałam się wykorzystać choćby na małą powtórkę. Pod koniec sesji czułam się jak karykatura człowieka. Na szczęście mogę już powiedzieć, że cały trud włożony w zapamiętanie takiej ilości materiału opłacił się. Nie znam jeszcze wyników egzaminu z socjologii, ale jestem praktycznie pewna, że go zdałam. Natomiast z reszty przedmiotów jestem ogromnie (powtarzam: ogromnie!) zadowolona, dumna oraz prze szczęśliwa. Swoją pierwszą sesję w życiu zakończyłam z o wiele wyższą średnią niż kiedykolwiek mogłabym przypuszczać. Jest to dla mnie bardzo ważne, ponieważ w październiku postanowiłam, że będę walczyć o stypendium - na razie jestem na dobrej drodze, oby drugi semestr nie pokrzyżował mi moich planów :) 


Aktualnie mam kilkanaście dni wolnego, na uczelnię wracam 23. lutego. Moim jedynym planem na ten okres czasu był trzydniowy wyjazd do Wrocławia ze znajomymi. Niestety na tą chwilę jest on bardzo niepewny, dlatego podejrzewam, że wyląduję w Bieszczadach jedząc pyszne rzeczy i spędzając czas z moją ukochaną chrześnicą. Jak zapewne każdy wie, dzisiaj są Walentynki - przesłodzone, nastawione na konsumpcję amerykańskie święto. Osobiście mam do niego dość luźny stosunek. Obchodzę je, jednak obywa się bez fajerwerków i wszechobecnej tęczy (postanowiłam także, że za żadne skarby świata nie obejrzę Pięćdziesięciu twarzy Grey'a...). W moim związku nigdy nie zdarzyło się, abyśmy mogli spędzić to święto zakochanych razem. Rok temu niestety nie było mnie w Polsce, natomiast w tym roku plany pokrzyżowała nam praca. Jednak dla chcącego nic trudnego i urządziliśmy sobie mini-walentynki wczoraj. Opierały się one na przybieraniu na wadze. Najpierw obiad, potem chwila odpoczynku, następnie deser... Bezapelacyjnie mieliśmy dzień dziecka. 


Muszę jednak zaznaczyć, że moim zdaniem to święto nie powinno wpływać na związek, ponieważ kochać i starać się należy 365 dni w roku, a nie tylko raz. Zauważyłam, że wiele osób niestety wydając w Walentynki parę złotych na różę i pudełko czekoladek myśli, że to wystarczy na cały rok. To tak nie działa, dlatego mnie osobiście bardziej cieszy spontaniczność niż utarte schematy i milion razy bardziej wolę moje skromne świętowanie 13. lutego niż wielką pompę czternastego. 


Zamiast głowić się nad oryginalnymi prezentami-niespodziankami postanowiliśmy znaleźć coś razem. Tak też trafiliśmy w Internecie na poniższe bluzy. Nigdy nie byłam fanką ubrań z romantycznymi napisami, chyba jestem już na to kilka lat za stara. Natomiast gdy zobaczyłam ten nie do końca dosłowny projekt, wiedziałam, że to jest to czego szukaliśmy. Bluzy są bardzo dobrze zrobione, mają przyjemny materiał, napisy są wykonane na tyle porządnie, że nie trzeba obawiać się prania oraz prasowania.  Teraz, nosząc je, możemy poczuć się co najmniej jak Beyonce i Jay-z lub Kleopatra i Cezar :)


Jako że Walentynki mimo wszystko jeszcze trwają i zapewne większość z Was dopiero zaczyna świętowanie to życzę Wam wszystkiego najlepszego oraz dużo miłości na wszystkie dni roku, nie tylko na dzisiaj! Pogoda dzisiaj jest przepiękna, sama przebywając na zewnątrz czułam się bardziej jak w kwietniu - wykorzystajcie to :) A ja tymczasem oddalam się śledzić kolejne poczynania skoczków narciarskich (niestety tym razem tylko w telewizji). 


Przypominam o polubieniu mnie na Facebooku, zadawaniu pytań tutaj oraz o zaglądaniu na mój Instagram gdzie jestem najczęściej :)